konkurs literacki
Panie i Panowie,
Pomyślałem, że dopiszę jednak dalszy ciąg mojego mikro-opowiadania "Głowa". Szukam natchnienia jak to się może skończyć. Czekam na wasze pomysły. Proszę pomóżcie i napiszcie. Poniżej tekst, który trzeba dokończyć. Ja to zrobię tylko poddajcie jakiś pomysł. Co ma być dalej?
GŁOWA
W całej wsi było cicho. Tylko w niektórych oknach mrugała jeszcze niebieska
poświata telewizorów, ale światła były już pogaszone. Tuż po zmroku. Dzień skończony
i życie zamarło. Zuza była w łóżku. O siódmej wieczorem! Czytała. Odkrywała
uroki literatury w wieku trzydziestu pięciu lat. Nie pamięta, aby w szkole średniej
przeczytała cokolwiek z zainteresowaniem. Ale teraz osamotnienie i nuda
zrobiły swoje. Sięgnęła po książkę. Graham Green w oryginale, aby nie stracić
kontaktu z językiem angielskim, który tu na Podlasiu nie był w użyciu. Nagle zadzwoniła komórka. Może ktoś z Warszawy
sobie o niej przypomniał?
- Halo! … tak to ja panie Komendancie.
Nie. To służbowy. Ale o tej porze? I czemu nie mówił do niej po imieniu jak
zwykle? Pewnie dzwonił z domu i bał się, że żona sobie coś pomyśli.
-Tak. … Oczywiście. Podjadę. Proszę mi wysłać adres i telefon do tego
kombajnisty SMS-em.
Odłożyła telefon i wróciła automatycznie do lektury. Ale mimo całego włożonego w
to wysiłku nie była się w stanie skoncentrować na tekście. W jej głowie ruszyła
już mimowolnie robota, którą kochała ponad wszystko. Jakiś kombajnista znalazł
wczoraj w polu coś co wyglądało jak ludzka głowa. Stary Kornin leżał dokładanie
na jej codziennej drodze na komendę w Hajnówce i dostała od szefa rozkaz, aby
tam rano podjechać. Głos Komendanta był jak zwykle beznamiętny, ale pierwszy
raz odkąd dostała tą posadę zadzwonił wieczorem. Poza tym miała być kryminalnym,
a nie zbierać trupy. Sprawa od razu wydała się jej banalna. Po pierwsze
migranci. Do Białorusi raptem piętnaście kilometrów. Leźli lasami całą
poprzednią zimę. Na bank któryś zamarzł a teraz zwierzaki przyciągnęły
szczątki. Po drugie babcia z Policznej. Na jesieni poszła na grzyby i nie
wróciła. We wszystkich tych wioskach mieszkali sami starzy ludzie. Młodzi dawno
wynieśli się do miasta. Demencja i brak sił. Mieli takich zgłoszeń po kilka
rocznie. Ale zawsze odnajdywali babinę wycieńczoną w lesie lub nieżywą na
bagnach. Tej z Policznej nie znaleźli. Ciekawe czy odróżni czaszkę starej baby
od czaszki Irakijczyka. A może to owca. Tych wilki zżarły pod Puszczą całe
stado.
Wjechała na podwórko kombajnisty po ósmej. Wyszedł do niej z drewnianej
obskurnej szopy z wkurzoną miną.
- Dobrze, że jesteście. Od siódmej miałem obornik ładować. Pojedziemy
moim bo tam błoto.
Od razu pożałowała, że się zgodziła. Trzydziestoletnie Renault całe
śmierdziało paliwem. Pełno w nim było narzędzi, smarów, pordzewiałych nakrętek.
Na jej zagłówku wisiało kilkanaście starych pasków klinowych. Ale najciekawsze
leżało na tylnym siedzeniu. Wielka beczka z ropą i zdezelowana pompka
elektryczna podwieszona na podsufitce. Zauważył jej zdziwienie. Uśmiechnął się.
- To tankowiec. W czasie żniw każda godzina przestoju
kombajnu to 300 złotych straty. Jeżdżę nim tylko po polu.
Tu go miała. Nie był zarejestrowany. Komenda w Hajnówce była znana w całej
Polsce ze względu na swoje nieprzejednanie dla kierowców. Ale
rzeczywiście ruszył w głąb podwórka i wyjechał od tyłu prosto w pole. Stanęli
po siedmiuset metrach. W rowie leżało coś jakby mała piłka. Podeszli. Ludzka
głowa. A właściwie czaszka z resztkami ciała. Jednak trzeba ściągnąć
ekipę. Przepisy zabraniały jej po prostu włożyć to do torby. Z Białegostoku.
Ponad godzina czekania.
Wrócili na podwórko. Kombajnista przesiadł się na traktor i pojechał gdzieś
w pole. Umówił się na złożenie zeznań po robocie. Po błocie kręciły się kury i
koty. Jakiś stary obdarty dziadek łupał siekierą drewno na opał i patrzył się
na nią z uśmiechem. Nie będzie tu przecież stać przez godzinę. Poszła piechotą
w kierunku głowy. Po drodze naszły ją wspomnienia.
Robota policyjna to było jej spełnienie. Rodzice pukali się w głowę bo jako
adwokat zarabiałaby wielokrotnie więcej. Bali się. Ale ona miała to gdzieś.
Poza tym to częściowo ich wina. Dzięki ich kancelarii wychowała się w dostatku
i nie miała parcia na kasę. Pchnęli ją studia prawnicze i nawet to lubiła.
Uwielbiała codzienne spacery Więzienną z Wydziału Prawa na lunch z rodzicami.
Rzut oka na Rynek i potem Św. Mikołaja prostu do kancelarii. Stara poniemiecka
kamienica. Rodzinna atmosfera. Tatuś i mamusia jako szefowie. Ale potem im
odbiło. Ojciec przez skąpstwo Koreańczyków przechwycił obsługę prawną prawie
wszystkich inwestycji LG w Biskupicach (nie chcieli płacić za „warszawkę”). Siłą
rozpędu zmonopolizowali całą Specjalną Strefę Ekonomiczną. No i zaczęło się.
Nowy biurowiec, nowi pracownicy. A ona została przeniesiona na Uniwersytet
Warszawski, aby przygotować ekspansję rodzinnego biznesu do stolicy. I wtedy
się jej ulało. Pójdzie własną drogą.
Z jej inteligencją mogła robić wszystko. Ale policja? Rodzice ubłagali
jedynie by odpuściła sobie mafię. Uległa i wzięła się za białe kołnierzyki.
Sukcesy przyszły bardzo szybko. Po trzydziestce konsultowali już z nią
najważniejsze sprawy w kraju. Interpol miał na nią chrapkę. No i wtedy bęc. Ta
sprawa. Wątki gospodarcze nakierowały ją na polityka partii rządzącej. Jego
nazwisko trafiło na paski w wiadomościach a ona trafiła na zesłanie. Podlasie
wybrała sama. Widziała pewne kulturowe podobieństwo. Do Wrocławia tygiel
wielokulturowości został wtłoczony siłą po wojnie. Na Podlasiu egzystował od
setek lat. No i miało być blisko natury. Było. Po pachy w błocie, biedzie i
pijaństwie.
Poszturchała głowę patykiem. Mała. Do kobiety pasuje. Ale wśród uchodźców
też były kobiety. Bez badań DNA się nie obejdzie. Może zęby coś powiedzą. Były
białe i zdrowe. To nie babcia bez dostępu do dentysty. Chyba, że idealne geny.
Nagle zauważyła na powłoce kłów drobne popękania. Odwróciła głowę szczęką do
słońca i schyliła się na czworaka. To nie były pęknięcia. Całe kły pokrywały
jakieś ryciny. Były wygrawerowane. Pismo albo zdobienia. Tak czy owak imigrant.
Uśmiechnęła się, bo wreszcie robiło się ciekawie. Przestępstwa giełdowe miała w
małym palcu a z antropologią jeszcze się nie siłowała. Założyła się sama
ze sobą, że jeszcze dziś wieczorem dojdzie skąd pochodzi ten truposzczak.
Dobrze, że kupiła prywatnie nowego Samsunga z dobrym aparatem. Na zdjęcia od
techników będzie czekać w nieskończoność.
Po południu została w komendzie ostatnia. W domu sygnał tak pływał, że
praca w necie była wykluczona. Potrafiło też posiać siecią z Białorusi i
komendant potem wypominał jej rachunki od Łukaszenki. O dziwo po paru
godzinach przysłali zdjęcia z Białegostoku. Dobrze oświetlone zbliżenia tych
śmiesznych runów.
Równo o 23.00 zatrzasnęła laptopa z hukiem. Ani śladu. Ani wzmianki.
Sięgnęła nawet do pism i kultur starożytnych. Ni chuja. Jedyny trop to lekkie
podobieństwo do rysunków z jednej urny z epoki brązu z grobu ciałopalnego pod
kurhanem. Kultura trzciniecka. I ten sam motyw na bransolecie spiralnej w tym
samym grobie. Motyw „żłobków poziomych, falistych, ukośnych i półkolistych, a
także nakłuć i dołeczków oraz ornamentu guzowego”. Tak opisane. Dla niej
bazgroły. No i nie na zębach i nie tej jakości i precyzji. Już miała to
pominąć, ale przed oczami stanęła jej Julka. Koleżanka z liceum. Może nie
najlepsza, ale się kumplowały. Przecież Julka miała jakąś fuchę w Muzeum
Archeologicznym we Wrocławiu. Nie gadała z nią ze sto lat więc nie zadzwoni w
nocy. Wysmażyła maila i załączyła zdjęcia.
Koło 11 rano przyszedł mail od Julki.
Zanim jeszcze spotkała Komendanta. Fałszywy trop. Na 100%. Nawet nie
leżało koło kultury trzcinieckiej. Julka poruszyła wszystkich profesorów. To niewątpliwie
nie było żadne znane nauce pismo. Czyli jakieś bazgroły wymyślone dla ozdoby.
Ale sam fakt grawerowana zębów nie był aktualnie rozpowszechniony w żadnej
subkulturze. Jakiś artysta? Dziwoląg. Z laboratorium napisali, że to
warsztatowy majstersztyk. Jakiś szalony technik dentystyczny? W rysach na
szkliwie była umiejętnie umieszczona nitka metalowa. Platyna.
- Długo siedziałaś wczoraj?
Zapytał szef zalewając sypaną kawę. Dobrze wiedziała, że nie o to pyta.
- Nic nie znalazłam.
Nie musiała ściemniać. Jej opinia geniusza i tak już jej przeszkadzała w
relacjach z kolegami z pracy. Do rozmowy przyłączył się Kola, stary policjant
pochodzący ze wsi, gdzie miała kwaterę. Popatrzył na nich przez dłuższą chwilę
a potem rzucił do Komendanta:
- Pietia?
Przenosząc wzrok na szefa zauważyła, że gwałtownie potrząsnął głową z
dezaprobatą. Pod naporem jej wzroku udał jednak brak zainteresowania. Kola
widząc wkurwienie Komendanta natychmiast się zwinął. O co chodziło z tym
Pietią. Kto to jest. Kola jej nie powie, ale wydobywanie informacji to przecież
jej żywioł. Dwa następne dni przesiedziała w starych aktach. Wypaliła ze
trzydzieści papierosów z różnymi policjantami i pracownikami Komendy. Wypiła z
dziesięć sypanych i serce jej od tego waliło. Pod koniec drugiego dnia
wiedziała już wszystko będąc jednocześnie pewna, że nikt ją o to nie
podejrzewa.
Pietia był staruszkiem ze wsi Rutka. Lekko opóźniony umysłowo nie miał
łatwego życia w chłopskim domu. Z litości przyjęli go na posadę palacza na
komendzie. To były lata sześćdziesiąte. Wytrzymali z nim piętnaście lat.
Strasznie pił. Jak wypił to usypiał i nie palił. Płacili na rękę żonie, bo
przepijał każdy otrzymane pieniądze. Dawali mu jeść bo nie miał siły ładować
węgla. Znała brać policyjną i nie oczekiwała po nich takich odruchów litości.
Po co go tu trzymali tyle lat.
- Czasem pomagał.
Pierwszy wypalił podpuszczony przez nią sprytnie Kola. Komendant go za to
zabije. Nie chcąc go narażać resztę informacji wyciągnęła od innych. Jak na
każdej komendzie i tu co kilka lata zdarzała się jakaś dziwna sprawa.
Nierozwiązywalna. Wtedy sięgano po broń ostateczną. Pieta. Tak, ten lokalny
degenerat rozwiązywał wszystkie najtrudniejsze sprawy przez kilkanaście lat.
Ani razu o tym nie wspomniano w aktach więc nie wiedziała jedynie jak. Pewnie
ze wstydu i z zakłopotania. Co napisać?
W sobotę rano była już u Pieti. Siedział na ławeczce przed domem. Usiadła
koło niego. Dwie babiny z ławki trzy posesje dalej gapiły się na nią
wytrzeszczonymi oczami. Ubrała się po cywilnemu i wybrała najgorsze ciuchy, ale
i tak widać było, że nie jest stąd. Natomiast staruszka na podwórku nawet na
nią nie spojrzała. Żona. Pieta wybełkotał coś co odebrała jako przywitanie.
Miał przepity ochrypły głos. Rozejrzał się i gdy zauważył, że żona wchodzi do
obory nerwowo wyszeptał:
- Piwo?
Wyjęła puszkę i dała mu do ręki. Schował je błyskawicznie za pazuchę
dziurawej marynarki. Nie był brudny i nie śmierdział, ale był
przeraźliwie chudy i siny na twarzy. Ubranie z lat osiemdziesiątych noszone
codziennie.
- Mówią, że pomaga policji.
Zagadała w wyuczonej od miejscowych formie. Popatrzył na nią. Pomilczeli
parę chwil.
- A czego?
Jakby dopiero do niego dotarło.
- Mam sprawę do wyjaśnienia.
Wyjęła zdjęcie wytatuowanego zęba. Popatrzył. W jego oczach nie było śladu
zrozumienia ani zainteresowania.
- Znaleźliśmy ludzką głowę. W Starym Korninie.
Poczęstowała go papierosem. Zapalili razem. Czuła się tu z nim jakoś nie na
miejscu. Po 15 minutach milczenia postanowiła wrócić za kilka dni. Wyraźnie nic
dzisiaj nie zdziała. Ale nie odpuści. Wstała. Pieta nawet się nie ruszył. Już
odchodząc nagle coś strzeliło jej do głowy. Intuicja. Głupia myśl. Szybko
schyliła się nad Pietą, złapała go za głowę i prawym kciukiem odchyliła wargę.
Na jego kle widniały wyraźnie te same runy, które śniły się jej od dwóch
dni.
MIASTO
Zuza po wyjściu ze sklepu uświadomiła sobie, że szła teraz krok w krok
dokładnie tą samą drogą, którą w dzieciństwie wracała z podstawówki. Właśnie
pod tym drzewem zwalniała. Często marzyła na jawie. Jak to było? Przymykała oczy
i próbowała unieść się w powietrzu neutralizując siłę ciężkości siłą własnej
woli. Ta sama topola była teraz trzy razy grubsza. Olśniło ją. Przymrużyła
delikatnie oczy jak przed laty.
Gdy je otworzyła była już pół metra nad ziemią. Włosy stanęły jej dęba. Po
chwili dotarła pod samą koronę wielkiego drzewa. Kilka metrów nad
chodnikiem. Nie do końca czuła, że steruje swoim lotem. Wytężyła umysł,
żeby nie wpaść w gałęzie i .. wyhamowała. Ogarnęła ją euforia. Wisiała sobie
swobodnie. A jak ktoś ją zauważy? Spojrzała w dół i na około. Co najmniej kilka
osób miało ją w zasięgu wzroku. Nie mogli jej nie zauważyć. Po prostu nie
zwracali na nią uwagi. Radość ustąpiła ponownie lękowi. To się nie mogło dziać
naprawdę. To się działo tylko w jego głowie. Wariowała.
- Do kurwy nędzy!!!
Chciała krzyknąć, ale słowa uwięzły jej w gardle. Myśl o szaleństwie
zawładnęła nią na dobre. Po chwili była już pewna. Przecież miewała już kiedyś problemy
ze zdrowiem psychicznym. Lekka deprecha na studiach. Stany lękowe w pracy. Po
prostu jej odbiło. Ale skoro jej się wydaję, że wisi sobie teraz w powietrzu
pod drzewem, to gdzie jest naprawdę. Co robi? Czy są wokół inni ludzie i co oni
widzą? Może wpada właśnie pod samochód albo leży jak kłoda na ulicy.
Jeszcze raz rozpaczliwie spojrzała w dół. Jednak ktoś jej się przyglądał.
Rozpoznała twarz - Pieta. … I wtedy obudziła się we własnym łóżku. Po kilku
sekundach majaczenia wszystko sobie uświadomiła. Na początek poczuła głęboką ulgę.
To był tylko sen. Uff. Ale dlaczego na to nie wpadła w locie. To było przecież
jedyne logiczne wytłumaczenie. Skąd u niej ten pomysł z szaleństwem. Nagle ją
natchnęło. To ta sprawa z przed dwóch lat nie daje jej spokoju. Podlasie, głowa,
runy. Musi to wreszcie racjonalnie wyjaśnić.
- Pojebało cię Zuzka! Przecież już ich prawie mamy!
Małecki był nie tylko zdziwiony, ale także wkurzony jak poprosiła o urlop.
- No właśnie, Jestem już niepotrzebna. Mam na tej wsi kupę znajomych i
muszę ich teraz odwiedzić. Jak będą nowe materiały do analizy to podjadę na
komendę w Hajnówce. No i będę oddzwaniać. Obiecuję.
W jego oczach widziała wątpliwość. Kłamała chyba dobrze, ale wymówka była
słaba. Nigdy wcześniej nie wspominała o żadnych znajomych z zesłania na
Podlasie. Ale wiedział też, że sprawa tego zgubionego miliarda była już w jej
oczach skończona. Większość roboty zrobili amerykanie, którzy odnaleźli transfery
na kontach organizacji terrorystycznych w Syrii. Jeden z Polaków już siedział w
Argentynie i czekał na ekstradycje. A tropienie dwóch pozostałych i tego Araba
jej w ogóle nie kręciło. Sprawa rozwiązana.
- No dobra. Jedź. Tylko przywieź dżumy.
Jedyne, co przebiło się do świadomości policjantów Komendy Wojewódzkiej we
Wrocławiu z jej podlaskich opowieści to lokalna nazwa bimbru. Ze dwa razy
Komendant z Hajnówki przysłał jej kanisterek. Ta wóda szybko brała i długo
trzymała. I piło się ją na ciepło. Wszyscy mlaskali z zachwytu.
A więc stało się. Jedzie tam znowu. Dokładnie półtora roku od odnalezienia
głowy. Rok i trzy miesiące od przenosin do Wrocławia. Rok odkąd przestała
szukać nowych wątków.
POWRÓT
Nagrobek Pieti był dziwny. Wspólny jego i żony, która żyła jeszcze w
najlepsze. Imiona i nazwiska pisane po polsku, ale inwokacja w cyrylicy.
Myślała, że to po „naszemu” czyli w języku w którym mówiło się w okolicznych
wsiach i którego ni w ząb nie rozumiała. Ale ktoś życzliwy jej wytłumaczył, że
to modlitwa w starocerkiewno-słowiańskim, języku obrzędowym Cerkwii. Popatrzyła
na sąsiednie groby. Przeczytała kilkanaście napisów. W sumie z pięć lub sześć
powtarzających się nazwisk pisanych w obu alfabetach. Raz tak, raz inaczej.
Efekt wielu wieków życia w zamkniętej społeczności jednej dużej prawosławnej wsi.
Zapaliła znicz. Obok znicza postawiła puszkę piwa. Dopiero teraz zdała
sobie sprawę, że polubiła Pietię. Mimo wielu prób nigdy nic jej nie powiedział,
ale zawsze się uśmiechał i cieszył na ich spotkań. No i zawsze brał piwo. Nie
wiadomo na co umarł. Podobno z głodu bo żona przestała go karmić. Ważył
czterdzieści osiem kilo. Na pewno się nie zapił bo nie miał za co. Nie miał też
gdzie kupić bo sklep we wsi się zamknął dwa lata temu a rower miał zepsuty. Od
niego już nic się nie dowie. Niech sobie biedak odpoczywa. Rozwiązał pewnie
więcej spraw niż ona.
Komendant na jej widok był szczerze ucieszony. Jakaś atrakcja. No i
nobilitacja. Warszawianka wróciła. Nie zdziwił się, gdy spytała o śledztwo w sprawie głowy. Oczywiście nikt już
nic w tej sprawie nie zrobił. Od czasu zbudowania płotu na granicy mniej było
roboty przy migrantach, ale za to wrócili miejscowi. Dzięki dronom i balonom
wznowił się przemyt papierosów.
- I jak ci tam w mieście? Nie wyłapiesz wszystkich złodziei bo wszyscy
miastowi to złodzieje.
Niby zażartował, ale tak tu powszechnie myślano. Dla nich prawdziwa praca
to była praca fizyczna. A miastowi przekładali papierki i dzielili włos na
czworo. Kombinatorzy i złodzieje. „Od myszy po urzędnika – wszyscy żyją z
rolnika”. Tak zawsze powtarzał jej gospodarz na kwaterze.
- Wyjęliście Pieti te kły z grawerką?
Zignorowała jego pytanie i wróciła do tematu śledztwa.
- No co ty. Po co? Mamy przecież fotografie.
Zacisnęła zęby i nie skomentowała. Nie będzie mu teraz wyliczać ile nowych
faktów dałoby badanie laboratoryjne. Była tu przecież prywatnie. Nie musiał jej
nic mówić. Pewnie jeszcze będzie jej potrzebny jak ma coś nowego wyjaśnić. Postanowiła
tymczasowo porzucić ten wątek. Drugie co sobie przygotowała do rozmowy to
sprawa języka.
- A ty po „waszemu” gadasz?
- Tylko do ojca.
Odparł zdziwiony Komendant.
- No i we wsi. No i z niektórymi na komendzie.
Kolejny szok. Już wcześniej zorientowała się, że od razu przechodzą na
polski jak podchodzi do rozmawiających na wsi. Ale tu, koledzy z pracy. Tak
naprawdę nigdy nie słyszała tego języka na komendzie. W ogóle go nie słyszała
poza kilkoma zdaniami z cudzej rozmowy za płotem, zanim ją zobaczyli. Oni się
tego ewidentnie wstydzili.
- Chciałabym pogadać z kimś kto bada ten język, Albo go uczy. Albo wie skąd
się wziął i jak rozwinął.
- No co ty?
Teraz on był w szoku.
- Po co? … Wątpię. Poszukaj w tym swoim Internecie.
Rzeczywiście. Wszystko było dobrze opisane. Ciekawe, że kończąc studia nie
miała bladego pojęcia, że mieszkańcy aż trzech powiatów na południu Podlasia
mają własny język. Ten język przywieźli tu ze sobą chłopscy osadnicy ściągnięci
do karczowania puszczy w szesnastym wieku. Nie wiadomo skąd, ale językoznawcy stwierdzili,
że prawdopodobnie z terenów dzisiejszej Ukrainy. Ich potomkowie do dziś
gospodarują na tych samych, przydzielonych wtedy polach. W tych samych
wioskach. Na tych samych podwórkach. To byli wolni chłopi co stanowiło
ewenement na terenach Rzeczpospolitej. Nie odrabiali pańszczyzny. Żyjąc w
zamkniętych społecznościach dużych odosobnionych wsi ich język ewoluował przez
te kilkaset lat. Wymieniło się słownictwo. W każdej wsi trochę inaczej. Przed
lasem jedli kartoszkę. Za lasem już kartofle. Po jednej stronie rzeczki te
kartofle zjadała stonka. Po drugiej koloradzki żuk. Już teraz wiedziała czemu
nie uczyli tego języka w szkołach. Bo w każdej wsi musiałaby być inna szkoła. W
szkołach uczono ich drugiego języka. Polskiego. Kiedyś rosyjskiego. Czasami
Białoruskiego. W konsekwencji niektórzy chłopi mówią tu biegle w czterech
językach i piszą w dwu alfabetach. Ale czemu się wstydzą, że do dziś rozmawiają
po swojemu. Czemu przechodzą na polski, gdy ktoś podchodzi. Powinni być z tego
dumni. Przecież jest teraz moda na mniejszości i odmienność.
- A tam. Tak po prostu jest.
Szkoda gadać.
Tyle miał do
powiedzenia ten sam gospodarz u którego kwaterowała rok temu. Trudno powiedzieć,
czy nie wie, czy nie chce powiedzieć.
- W Daszach mieszka od czterech lat taki Warszawiak, który też wypytuje o te
rzeczy.
Dał jej podpowiedź. Dobre i to. Pojedzie do Dasz.
Droga do Dasz to kilkanaście kilometrów. Pola. Wioski. Drewniana zabudowa.
Płasko. Czasami lekkie wzniesienia. Pięknie. Dotąd tak na to nie patrzyła.
Zupełnie inaczej się tu jeździło niż w reszcie Polski. Mało samochodów. Mało
ludzi. Spokój. Cisza. Krowy na łąkach. Stare Ursusy na polach. Jak z opowieści
rodziców o PRL. Tylko drogi porobione za pieniądze unijne.
Dasze to typowa ulicówka. Numer domu podany do Warszawiaka był prawie na
końcu po prawej stronie. Stara drewniana chałupa. Nowy dach i okna świeżo
pomalowane. Widać, że gospodarzy ktoś nietutejszy. Za mało drewnianych szop na
podwórku. Za dużo trawy i drzew. Między domem a oborą zaparkowany T-ROC na
warszawskich numerach. Uff. Zastał gościa w domu. Jeszcze nie wyszła z
samochodu a on już podszedł do płotu aby miejscowym zwyczajem ją przywitać.
- Dzień Dobry. Zuzanna Janecka. Mam do Pana pewną sprawę…
- A witam. Ja jestem Michał. Domyślałem się, że Pani do mnie w końcu trafi.
- Jak to?
Uprzedzano ją, że na wsiach wszyscy o wszystkim wiedzą, ale o Warszawiaka
spytała dopiero wczoraj kilkanaście kilometrów stąd. Jak to do niego dotarło w
tym tempie. Zauważył jej zdziwienie.
- Pieta mi o pani powiedział.
Tego już było za wiele. Chyba ugięły się pod nią nogi bo Warszawiak
otworzył furtkę i zaprosił do środka. Przy chałupie był drewutnia, a przed nią
dwa pieńki do rąbania drewna. Na nich usiedli.
- Niech Pan mówi o co tu chodzi. Pan znał Pietię?
- A tam. Troszkę. Woziłem go do leśniczowej do skupu jak nazbierał ziół.
Nikt inny nie chciał bo miejscowi nie znają pojęcia litości. Za te pieniądze
kupował piwo. To chyba były jedyne kalorie w ostatnich miesiącach jego życia.
- Ale Pan jest z innej wsi. Jak się poznaliście?
- Dwa lata temu. Szukałem informacji o szeptuchach. Pieta w latach
siedemdziesiątych miał jeden z niewielu samochodów w okolicy. Wujek kupił mu
prawo jazdy bo pewnie by nie zdał. Jak Pan wie Pieta był naiwny i łatwowierny.
To był dobry człowiek. Woził wtedy wszystkie okoliczne baby do szeptuchy do
Orli. Ta była najbliższa, ale i tak za daleko na furmankę. Woził je przez wiele
lat. A mnie ciekawiły te indywidualne historie. Z jakimi kłopotami jeżdżono. Z
jakim rezultatem. Pieta to wszystko pamiętał.
- Ale on przecież nic nie mówił. Myślałam, że ma głęboką demencję.
- Błąd. On miał lekkie upośledzenie intelektualne od urodzenia. Ale pamięć
idealną. No i pani jest obca. A obcy dostają inną wersję rzeczywistości. Ja też
przez pierwszy rok myślałem, że w mojej wiosce mówi się po polsku. Musiałem na
to zasłużyć. To był długi proces. Przełomem był moment kiedy postawiłem ten
krzyż.
Tu wskazał do trzymetrowy, dębowy prawosławny krzyż stojący w rogu działki
od strony skrzyżowania dróg.
- Był batiuszka z chórem cerkiewnym i poświęcił. Przyszła cała wioska. Wie
Pani kto powiesił te ozdoby?
Wzruszyła ramionami. Na krzyżu wisiały ręcznie haftowane białe serwety.
Wstążki i sztuczne kwiaty.
- Ja też nie. Po prostu się pojawiły. I jak Pani pójdzie teraz na spacer w
stronę remizy to usłyszy, że baby gadają ze sobą po polsku. A jak pójdę ja to
usłyszę po „naszemu”. Tak jest i po tych czterech latach dociekań wiem nawet
dlaczego.
- To jest pytanie, które mnie do pana sprowadziło. Dlaczego oni się tego
wstydzą?
-To jest w sumie proste. Ale to tabu i dla nich i dla nas Polaków. Bo to my
mamy tutaj za uszami. Dlatego nie uczą nas tego na historii w szkole. A i
wikipedia przemilcza. Ma Pani ze dwie godzinki to mogę to Pani ze szczegółami
opowiedzieć. Ta smutna historia zaczyna się od powstania Drugiej
Rzeczpospolitej.
- To może później. Zacznijmy od Pieti.
- No dobra. To tylko jeden fakt. Trzy domy stąd mieszka mój najlepszy
kumpel. Włodek. A no ten co kupił Pieti prawko. Brat jego matki. Wczoraj
piliśmy dżumę z okazji osiemdziesięciolecia jego pracy zawodowej. Zaczął
prowadzić gospodarstwo jak skończył dziewięć lat. Wie Pani dlaczego. Bo jego
ojca tak pobili tak zwani „żołnierze wyklęci”, że został kaleką. Dla ludzi z
Dasz to były „bandy”. Nie wszyscy tu kojarzą, że żołnierze wyklęci, o których
się mówi w telewizji, i bandy to jedno i to samo. W Daszach bandy zabiły dwie
osoby. W innych wsiach było gorzej. A za co. Bo to „ruscy”, „kacapy”,
prawosławni.
- To może wróćmy do Pieti. Czy Pan wie skąd on miał te grawerowania na
zębach?
Popatrzył na mnie przez dłuższy moment ze skupieniem.
- Nie wiem. On też nie wiedział. I nie wiedział nawet, że je ma dopóki Pani
mu tam nie zajrzała. Ale jak się Pani dowie to proszę tu do mnie wrócić i mi to
koniecznie powiedzieć. A wtedy opowiem Pan tą smutną historię jak rdzennym mieszkańcom
tej i podobnych wsi wbito do głów, że nie są Polakami i są od nich gorsi.
Komentarze
Prześlij komentarz